On, ona i komedia romantyczna. Przedpremierowo o “Love, Rosie”.
Myszy pozytywne wrażenia po seansie przyjemnego, lekkiego rom-komu.

Czasem fajnie jest wyskoczyć do kina na film, o którym wiemy nic lub bardzo niewiele. Oczywiście obsesyjny charakter Myszy sprawia, że namiętnie ogląda trailery, w związku z czym miałam świadomość istnienia filmu Love, Rosie, ale nie zapamiętałam z zajawki filmu nic poza obsadą. Ale jak to się mówi “darowanemu zaproszeniu się w paszczę nie zagląda”, więc niejako w ciemno wybraliśmy się z Lubym do kina. Na szczęście najnowsza adaptacja książki Cecelii Ahern (tak, tej od “PS. I Love You” na podstawie której powstał film z Gerardem Butlerem i Hillary Swank, P.S. I Love You) okazała się idealnym podkładem pod sympatyczny, nieskomplikowany filmowy seans, z którego wychodzi się z pobłażliwym uśmiechem i promyczkiem radości w sercu.
Jeśli widzieliście lub czytaliście P.S. I Love You wiecie jakimi środkami operuje Ahern: tanie wzruszenia (na które, muszę przyznać, zawsze daję się nabrać), sploty nieprawdopodobnych okoliczności które albo pomagają albo szkodzą parze głównych bohaterów, sporo uroku i wytarte rom-comowe klisze, które choć wywołują przewracanie oczami, są trochę jak ukochany rozciągnięty sweter – nie olśniewa nowością, ale wracamy właśnie dlatego, że jest wygony i znajomy. Historia przedstawiona w Love, Rosie nie odbiega więc zbytnio od schematu: ona i on, przyjaciele od dziecka, odpychający się wzajem i wracający do siebie niczym dwie łódki płynące z życiowym nurtem*. Kolejne życiowe wpadki i potknięcia oddalają ich od siebie, ale wbrew przeciwnościom miłość wciąż pcha ich ku sobie… et cetera, et cetera, ad nauseam.
Jest kilka rzeczy, które przemawiają na korzyść filmu. Oprócz prozy Ahern, której talentu do snucia urokliwych błahostek nie neguję, jego zaletą jest specyficzny klimat. Nie jestem pewna, ale mam wrażenie, że duży wpływ na to miała zarówno osoba scenarzystki – Juliette Towhidi była współautorką Calendar Girls – jak i reżysera. Christian Ditter jest mi kompletnie obcy jako twórca, but it figures – to reżyser niemiecki, a Mysz nie udaje, że zna się na kinie naszych sąsiadów zza zachodniej granicy. Sądzę jednak, iż sam fakt, że Love, Rosie nie reżyserował kolejny Hollywoodzki wyrobnik nadał mu troszkę innych cech: innego tempa, sposobu rozgrywania scen, układania się fabuły, etc. Dyskutując z Lubym po filmie doszłam nawet do wniosku, że ekranizacja łączy w sobie lementy kinematografii z dwóch przeciwnych krańców oceanu. Mamy więc ujmujące British awkwardness, tak znajome wszystkim fanom Hugh Granta i brytyjskich komedii romantycznych, or rozbrajającą Amerykańską bezpretensjonalność. Używając matematycznej analogii, Love, Rosie powstałoby gdyby wymieszać Four Weddings and a Funeral z You’ve Got Mail, a otrzymany w wyniku tego produkt odpowiednio rozcieńczyć by gładko wpasował się w mainstream.
Zresztą nie bez powodu przywołuję film “Masz wiadomość”: Love, Rosie w swej książkowej wersji to powieść epistolarna, rozgrywająca się w korespondencji listowej, mailowej, smsowej, itd. Niestety tu wracamy do tego co wspomniałam, mianowicie że Love, Rosie wydaje się nie najlepszą adaptację. Choć twórcy wyraźnie starali się zawrzeć epistolarne elementy w filmie – bohaterowie rzeczywiście czasem porozumiewają się przez smsy, IMy (instant messaging) czy czat – sprawiają wrażenie wrzuconych na siłę. Kilka lat temu tego typu zabieg prawdopodobnie można by przełknąć bez zmrużenia okiem, ale współcześnie ogromnie zwraca się uwagę na to, jak przedstawione są wszelkie niebezpośrednie metody komunikacji. Im bliżej współczesności, znanych nam na co dzień mediów społecznościowych, iPhone’ów i Instagramów, tym trudniej wiarygodnie pokazać to na ekranie. Co prawda tutaj twórcy mieli co nieco ułatwione zadanie, ponieważ akcja filmu dzieje się na przestrzeni 12 lat (sceny rozgrywające się w latach 90-tych wyglądają cokolwiek niezręcznie, nie tylko ze względu na nietrafioną perukę na głowie głównego bohatera), wciąż jednak te fragmenty filmu, które naśladują formatem książkowy pierwowzór wydają się nienaturalne i wymuszone. Pomijam już, że przez umniejszenie roli korespondencji w filmie jego tytuł okazuje się nagle do niczego nie przystawać. Ale może się czepiam.
Na szczęście wszelkie potknięcia ratuje para głównych bohaterów – tytułowa Rosie i jej przyjaciel Alex – a właściwie wcielających się w nich Lily Collins oraz Sam Claflin, którzy równie sprawnie odgrywają nastoletnią niezręczność damsko-męskiej przyjaźni, jak i wszelkie jej późniejsze komplikacje. Collins możecie kojarzyć przede wszystkim z cudownie baśniowego Mirror, Mirror a także ekranizacji powieści YA The Mortal Instruments: City of Bones. Córka Phila Collinsa jest w każdej swej roli równie urocza i Love, Rosie pod tym względem nie wyróżnia się na tle innych jej dokonań. Mogę jednak być nieobiektywna, ponieważ większość seansu bezwstydnie wgapiałam się w Sam Claflina. “Claflaflin”, jak go nazywamy z Lubym (który, by the way, nie miał nic przeciwko memu wzdychaniu; dobry z niego chłopak ^^) bardzo pozytywnie mnie w tym filmie zaskoczył, ale należy to spisać głównie na karb mojej kiepskiej pamięci. Widzicie, wiem że widziałam do tej pory praktycznie cały kinowy dorobek Claflina, ale za Chiny Ludowe nie pamiętał czy dobrze tam grał. O jego roli w czwartych Pirates of the Caribbean zapomniałam kompletnie, z kolei jego rola księcia w Snow White and the Hunstman była na tyle niewielka, że trudno aby zapadła w pamięć. Jedyny występ aktorski na jakim mogę w swej ocenie polegać miał miejsce w serii The Hunger Games, ale bądźmy szczery – mimo miłości fanów do postaci Finnicka Odair, nie ma on w filmie zbyt wiele do zagrania. Oczywiście ma szansę się to zmienić w przyszłym roku, gdy dostaniemy The Hunger Games: Mockingjay Part 2, ale chwilowo zdolności aktorskie Claflina trudno jednoznacznie ocenić. Tym ciekawiej obserwowało mi się go w Love, Rosie.
Po pierwsze, zauważyłam że Claflin gra zupełnie inaczej gdy mówi z amerykańskim (THG) lub brytyjskim akcentem. Po drugie, nie miałam pojęcia, że ma tak ekspresyjną mimikę. Tu warto nadmienić, że nie jest to aktor o przypadkowo-gumowej twarzy, której miny nijak nie są dopasowane do emocji postaci. Claflin gra Alexa dobrze, bezbłędnie oddając co czuje jego bohater, czy to przez uniesienie brwi, zaciśnięcie szczęki czy konkretne spojrzenie. Oczywiście tu podniosą się głosy, że wychodzi ze mnie niezdrowa obsesja ślepego wgapiania się w przystojnych aktorów, ale wierzcie mi – czasem się to przydaje (kto rozgryzł The Prestige w przeciągu 5 minut? No kto? ^_^). W każdym razie Claflin swym występem w Love, Rosie zakradł się niepostrzeżenie w grono aktorów, których kariery zamierzam pilnie śledzić. Do tego stopnia, że chyba czeka mnie powtórka z Piratów i Śnieżki.
Suffice to say, Alex i Rosie to bohaterowie z którymi łatwo nam sympatyzować. Mogą zachowywać się nieodpowiedzialnie lub głupio, możemy facepalmować na to, jak uparcie ich życiowe drogi się rozmijają (ach, ci wredni scenarzyści/autorzy, co to nie pozwalają postaciom zejść się raz a dobrze!), ale w ostatecznym rozrachunku oglądamy ich perypetie z uśmiechem. Zwłaszcza że Love, Rosie zawiera w sobie kilka naprawdę zabawnych, fajnie rozegranych scen, które rozbijają trochę mdłą, sztampową fabułę. Jeśli ktoś jest fanem brytyjskich seriali z pewnością zauważy, że ekranizacja Ahern w typowo brytyjski, bezpardonowy sposób obchodzi się z pewnymi tematami. To też zaleta filmu – że poruszając wątki, które z łatwością mogłyby zboczyć w stronę american teen sex comedy, udaje mu się zachować dystans i rozbrajające poczucie humoru. W sumie dawno nie pamiętam bym na komedii romantycznej słyszała na sali tyle zgodnych chichotów. Najwyraźniej wielu twórców zapomina, że w rom-comach istotny jest nie tylko człon “rom” ale i “kom”.
Czy warto więc wybrać się na Love, Rosie do kina (swoją drogą: ciekawe, że dystrybutor postanowił zostawić oryginalny tytuł; czyżby “Tajemnica Rosie” albo “Ja cię kocham, a ty mnie też, ale nie możemy być razem, bo ŻYCIE” były już zajęte?)… not really. Ale jeśli będziecie potrzebowali za kilka miesięcy sympatycznego filmidła by rozgrzać się w chłodny wieczór – nie ważne czy samemu, czy w towarzystwie – Mysz poleca Love, Rosie. Luby również approves ;)